Igor, dwudziestopięcioletni Ukrainiec z Lwowa, szef agencji turystycznej Wertikal zorganizował wyprawy na Elbrus już przynajmniej jedenaście razy. W pociągu Odessa-Lwów poznał moją koleżankę z pracy. Zostawił jej swojego e-maila, który ostatecznie trafił w moje ręce. W październiku 2003 napisałam do niego, na wiosnę 2004 pojechałam na „inspekcję” do Lwowa, a lipcu jechałam z Ukraińcami i jednym Rosjaninem do Piatigorska. Było nas szesnaście osób. Najstarsza to siedemdziesięcioletni lekarz wenerolog Ołeksander, który 40 lat temu stanął na Elbrusie a teraz miał nadzieję powtórzyć ten wyczyn, najmłodsza zaś była jego córka, nastoletnia Zofija. Większość dziewcząt miała zerowe bądź niewielkie doświadczenie górskie, zamiast skorup wzięły ze sobą akcesoria makijażowe, kilka z nich Igor namówił na wyjazd zaledwie poprzedniego dnia.
Obładowani byliśmy kartonami z jedzeniem (zupki chińskie, puszki z mlekiem skondensowanym, butelki plastikowe po napojach wypełnione ryżem, kaszą, makaronem, słodycze, puszki z mielonką), garnkami i workami ze sprzętem: kaskami budowlanymi, czekanami, kijkami narciarskimi, uprzężą, karabinkami i obowiązkowo dość luksusową horyłką - Niemiroffem piercowym, napoczętym już parę minut po ruszeniu pociągu, na który o mały włos nie spóźniliśmy się, a na dokładkę prowadnica nie chciała wpuścić nas z kilkudziesięcioma kartonami dodatkowego bagażu.