Nie mogę zapamiętać, że Narew to rzeka anastomozująca (sprawdziłam właśnie po raz kolejny w Internecie), unikatowa w skali światowej, a już na pewno europejskiej. Nasza polska Amazonka.
Z góry jak niedojedzone spaghetti na talerzu, kilka nitek bezładnie ze sobą splątanych. Można zabłądzić kajakiem, wpłynąć w niewłaściwą „uliczkę”, ślepy zaułek, zapętlić się i ugrzęznąć, wypłoszyć co najwyżej łabędzie albo błotniaka stawowego albo gęsi albo czapli.
O czwartej nad ranem jest lodowato, marzną palce bez rękawiczek i stopy w sandałach. Trawa biała od szronu, a rzeka od mlecznych oparów mgły. Niczym biała pierzynka, tylko nie daje ciepła a wilgoć.
Najpierw jest różowo i błękitnie, stalowo. Ciemnozielona trawa i trzciny. Potem powietrze robi się złote, rzeka się skrzy w promieniach wstającego słońca, nieśmiałego jeszcze, mgły się rozwiewają, szron znika i serce się raduje, że świat jest taki piękny i że to za sprawą słońca (gdyby zgasło to A.K. mówi, że mamy 8 minut życia a potem zamarzamy na śmierć).
Ptaki szaleją w szuwarach, na drzewach – są tak głośne, jak stare autobusy w Warszawie – ten sam kaliber decybeli. Krzyk kaczki, gęsi w zaroślach – mają ładny tembr głosu, rozmawiają ze sobą ale robią długie przerwy, na chwilę przed zerwaniem się do lotu