Arwad, jedyna wyspa Syrii. Na Morzu Śródziemnym. Trzy kilometry od Tartus wodną taksówką załadowną ludźmi, owcami, owocami i innym towarem. Widać ją nawet z wybrzeża. Wyspa portowa, rybacka. Mężczyźni wyplatają sieci, budują łodzie. Dzieci biegają i wrzucają do wody kamienie. Widzę też butelki, kawałek pralki, flagę.
Brudno, bardzo brudno. Tak brudno, że na domach tabliczki: Clean streets are mirror of our houses. Keep Arwad clean and beautiful. Sanitation is pride. Sanitation is civilisation. Sanitation is faith. Ale czy ktoś na nie zwraca uwagę? Arwad można obejść spacerowym krokiem w godzinkę. Oprócz cytadeli są tu do obejrzenia pozostałości murów z czasów Fenicjan.
Jordania ma lepsze morze. Czerwone. Z rafą koralową. Ale ma tylko mały kawałek. Kilkanaście kilometrów. Dalej już Arabia Saudyjska. Do Aqaby pojechaliśmy z Wadi Rum. Z pustyni do morza. To tylko pół godziny autobusem. Aqaba jest nowoczesna, droga i liberalna - to niemalże europejska strefa wolnego handlu. Jeśli jedzie się tylko do Aqaby nie potrzeba wiz syryjskich.
Abu Radik twierdzi, że ta rafa jest ładniejsza niż w Tajlandii, a Jack z Telawiwu, że brzydsza niż w Hurgadzie albo Sharm el Sheikh. Kwaterujemy się na dwie noce w Oazie Beduinów w pokoju za 12 JD. To już po sezonie, ale i tak nie najtaniej. Bez posiłków. Jedynie basenik w środku w cenie. Plaża jest publiczna, lekko kamienista, ale brudnawa. Za to woda cudowna, czysta. No i skusiłam się na pływanie z maską na rafie. Z instruktorem-Beduinem. Przynosił mi korale do ręki z głębi rafy. Sa twarde jak kamień. Przepiękny jest świat podwodny.