Upstrzyły niebo nad Kabulem niczym maleńkie owady. Niemal nieruchome. Trzeba zmrużyć oczy, żeby dostrzec kształt i kolor. Wiatr chciałby je porwać wyżej i dalej w nieznane, ale dłonie małych afgańskich chłopców, poranione wrzynającą się w skórę nylonową żyłką, stawiają im silny opór.
Pełno ich wszędzie, nad Taimani, nad ruinami twierdzy, nad okolicznymi wzgórzami, nad Kabulem. Cały rok unoszą się na niebie, dziesiątki, setki. Tylko w czerwcu znikły na chwilę kiedy upalne powietrze nawet nie drgnęło i w styczniu, bo za zimno.
Dachy glinianych domków przylepionych do glinianych wzgórz – to też bardzo dobre miejsce na puszczanie latawców, idealne jest wzgórze w okolicach Wazir Akbar Khan – to z basenem odkrytym dla mężczyzn, ale najlepsze jest to z mauzoleum rodziny królewskiej Zahera Shaha – nieustannie w budowie.
Latawce lądują często nieoczekiwanie na naszym podwórku, następuje wówczas energiczne walenie w drzwi pięścią, bo dzieciaki nie dosięgają dzwonka. Junus ich nie lubi i nieśpiesznie otwiera bramę albo chowa latawce i krzyczy coś w dari, pewnie, że nie odda zguby. Wtedy wyrostki przeskakują przez nasz mur z sąsiedniego podwórka i wykradają swoją mocno poturbowaną własność.
Latawce są bardzo delikatne, bibułka jest tak cienka, że prawie przezroczysta, rwie się. Chłopcy bezustannie sklejają ją taśmą klejącą. Nie stać ich na nowe.
Latawiec obnaża bezlitośnie status właściciela, te wykonane z foliowych woreczków są biedne, te większe, kolorowe z bibuły zamożniejsze. To zaledwie kilka dolarów ale nie wszystkich stać i na to, zwłaszcza że w sezonie, który trwa praktycznie cały rok, traci się w pojedynkach nie jednego.
Na Taimani jest kilka sklepów z akcesoriami latawcowymi. Żyłki, kołowrotki, głównie z Pakistanu. Są latawce w kolorach islamu, są z flagą afgańską, z twarzą ptaka, smoka, smutne, groźne, uśmiechnięte, dwukolorowe, trzykolorowe, jednokolorowe. Małe, średnie, duże, lepsze i gorsze. Kupiliśmy kilka na naszej ulicy, ale szybko się porwały, jeszcze zanim poszybowały w górę. Podobno najlepsze warsztaty znajdują się niedaleko głównego bazaru na starym mieście. W Kabulu prawie każda ulica się w czymś specjalizuje i z czegoś słynie, Taimani pewnie nie z latawców.
Jeśli się nie ma wprawy albo nie jest się małym Afgańczykiem, który ledwo odrośnie do ziemi a już wszelkie arkany tego sportu ma w małym palcu, puszczanie latawców wcale nie jest takie proste. Najpierw trzeba przewinąć żyłkę na kołowrotek, potem zrobić dwie dziurki w korpusie latawca wzdłuż drewnianego „szkieletu” w odpowiedniej odległości od siebie, tak aby po przewleczeniu i związaniu żyłki znaleźć właściwy środek ciężkości, inaczej latawiec nie poszybuje zbyt wysoko albo wcale. Mali Afgańczycy robią to w kilka sekund.
Raz do roku latem, odbywają się walki latawców. Polegają na tym, aby przeciąć żyłkę rywalowi. Balet to okrutny, w którym jeden z papierowych ptaków spada w korkociągu na ziemię albo odlatuje w nieznane. Wtedy chłopcy, których nie stać na kupno, biegną co sił aby go odnaleźć. Mali kite runners, jak Hassan z powieści Khaleda Hosseini „Chłopiec z latawcem”.
W okresie rządów Talibów latawce skazane były na niebyt. Pojawiły się znowu pierwszego dnia po ich upadku.